Gdy troska o psychikę staje się coraz powszechniejsza, nie może ona ominąć również wierzących. Jest to sytuacja brzemienna w skutkach, a stanowi skutek współczesnych tendencji w Kościele. Nieuleczalnie skrzywdzeni Gdyby zapytać się o stereotypowe cechy współczesnych nastolatków i młodych dorosłych, wśród odpowiedzi znalazłoby się stwierdzenie, że około połowa z nich ma depresję, traumę lub oba, a każdy przynajmniej raz w życiu był u psychologa. Jak to takie powszechne przekonania, częściowo mają rację, częściowo mijają się z prawdą. Niezaprzeczalnym faktem jest jednak to, że kwestia psychiki, pracy nad nią i „uzdrawiania jej” u osób młodszych jest dużo szerzej rozpowszechniona, niż w starszych pokoleniach. Zostało to zgrabnie określone jako kultura terapii. Na łamach Nowych Kształtów pisał o tym Jakub Nawrot. Zachęcam do zapoznania się z jego tekstem. W skrócie: to pewien styl życia, w którym skupienie się na swoich uczuciach, reakcjach emocjonalnych i krzywdach doznawanych od innych. O ile zdolność do introspekcji jest cenną umiejętnością, to osoby kultywujące taki sposób patrzenia na świat bardzo skupiają się na negatywnych skutkach nieprzyjemnych doznań. Efektem tego może być życie w ciągłym smutku, poczuciu krzywdy, rozpatrywanie nawet neutralnych sytuacji w kategorii „traumy”. Co istotne, tylko oni sami są upoważnieni do stwierdzenia, na ile ich cierpienie jest realne (domyślnie: zawsze jest), jak bardzo na nich wpływa (przez koncentrację na nim – bardzo), czy można coś z nim zrobić (pójść na terapię i odciąć się od osób ometkowanych jako „toksyczne – nie dotykać”). Ten na wpół żartobliwy ton nie jest wyrazem braku szacunku do takich osób. Coraz więcej samych psychologów, psychoterapeutów i innych specjalistów mówi wprost: ci ludzie mają problem, a my sami im to zafundowaliśmy. To nie jest tylko egoizm – to egoizm skupiony na negatywnej części siebie. Z tego nie da się wyrwać bez pracy nad sobą. Tyle, że przez swoje przywiązanie do terapii bardzo trudno zrobić im uczciwy wzgląd w siebie bez czyjejś pomocy. Co więcej, przez coraz większą dostępność do psychoterapeutów (również online), nawet po zmianie go prawdopodobnie trafią na kogoś, kto ich będzie w poczuciu krzywdy utwierdzał. Dołóżmy do tego treści w mediach społecznościowych, poruszające te tematy, zachęcające do sprawdzania każdej relacji pod względem wpływu na siebie i „toksyczności”, i mamy ludzi niemal nieuleczalnie chorych na poczucie krzywdy. Emocje i krzyż Sytuacja nieco komplikuje się, gdy chodzi o osoby wierzące. Z racji dominacji w Polsce rzymskiego katolicyzmu (oraz tego, że autorka jest tego wyznania, doświadczenia z innymi wyznaniami nie posiada), opis będzie dotyczył właśnie jego. Funkcjonuje w nim rachunek sumienia – element nie tylko sakramentu pokuty i pojednania, a także codziennej, wieczornej modlitwy. Rozważa się podczas niego miniony czas, skupiając się między innymi na grzechach, w tym wynikających z zaniedbania. Zakładając, że uczciwie się wywiązują z zobowiązań wynikających z wiary, mają codzienny wgląd w swoje zachowanie, w tym to odnoszące się do innych. Co więcej, mają obowiązek kształtowania sumienia, w czym pomagają na przykład drukowane rachunki sumienia składające się z pytań odnoszących się do przykazań czy błogosławieństw. Czy katolicy są więc masochistami, którzy celowo dokonują samobiczowania się, i to codziennego? Nie, gdyż nie ma to na celu wywołania wywołania wyłącznie smutku. Choć świadomość, że przekroczyło się przykazania Boże wynikające z Jego miłości do nas i nie zachowało się dobrze wobec drugiego, często najbliższego człowieka może boleć, ma to być przede wszystkim wyrazem uczciwości, chęci poprawy i proszenia o łaskę zrealizowania jej. Jak widać, tu nacisk położony jest nie na moje emocje, przeżycia i poczucie krzywdy, a na działanie. Ważniejsze jest nie odczucie, jak gniew, a to, co z nią się robi – czy się uspokaja, czy daje upust krzykiem. Rozum i chłodny osąd ponad gorąc emocjonalności i namiętności. Przeniesiony jest ciężar – z egocentrycznego czy antropocentrycznego na teocentryczny. Osoby wierzące mają charakterystyczny rys osobowościowy, jakim jest odnoszenie swojego życia do Boga. Podsumował to święty Paweł w liście do Rzymian: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana” (Rz 14,7). Wydaje się więc, że problem kultury terapii katolików nie powinien dotyczyć. Gdyby taka sytuacja miała miejsce, ten tekst by nie powstał. Coraz częściej można jednak spotkać się z tendencjami co najmniej dziwacznymi, a wręcz niepokojącymi. W książkach, prasie, internecie czy wspólnotach dumnie określających się jako katolickie trafia się na coś, co można określić jako przeniesienie właśnie kultury terapii na grunt katolicki. Na początku przedstawię kilka przykładów: Dotknij Krzyża Świętego i napisz ,,Amen” Niech Bóg zabierze wszystkie twoje bóle, problemy, trudności i zmartwienia. Niech obdarza Cię zdrowiem, szczęściem, pokojem i pociechą każdego dnia Twojego życia! – na katolickiej grupie na Facebooku, zrzeszającej kilkanaście tysięcy członków Jestem przekonany, że „Jezu ufam Tobie” oznacza w istocie „Jezu ufam sobie”. Naszemu Panu chodzi o to, by być przekonanym do samego siebie, by być prawdziwym, otwartym na innych, by stawać codziennie w prawdzie. A przede wszystkim, by uzdrowić samego siebie, bo o to najbardziej Jezusowi chodzi. By nie było w nas żadnych zranień. – członek wspólnoty parafialnej podczas dyskusji o wymaganiach stawianym nam przez Boga Jezu, zabierz ode mnie wszystkie moje troski. Ty nie chcesz, żebyśmy cierpieli, bo Ty jesteś błogosławieństwem, radością i wiecznym szczęściem. Obiecujesz nam tu, już na ziemi, wielką radość z przebywania z Tobą. Więc niech nic nam w tym nie przeszkadza! – ksiądz w trakcie adoracji Najświętszego Sakramentu podczas Mszy Świętej Liczne profile w mediach społecznościowych promujące wizję katolicyzmu uwalniającego z bólu, cierpienia i trosk, podkreślający cytaty z Pisma Świętego na ten temat, zazwyczaj w pastelowej stylistyce, sumiennie pomijające te o wymaganiach stawianym wierzącym Takie przykłady można mnożyć, zapewne Ty sam, drogi Czytelniku, na takie kwiatki trafiłeś. W pierwszym momencie można się zastanowić, czy na pewno trafiło się na treści katolickie. W centrum naszej wiary stoi zbawienie dokonane przez śmierć na krzyżu – wydarzenie tak bolesne, że nie do wyobrażenia. Zarówno Pismo Święte, jak i Tradycja Kościoła podkreślają mocno, że wiara to nie lekka droga, a pełna wyrzeczeń, to niesienie krzyża, walka z samym sobą, szatanem i światem. Słowa pokrzepienia rzecz jasna również występują – choćby miłosierdzie to jedna z cech Boga – jednak gdy wychodzą one na pierwszy plan, spychając te mniej przyjemne… powstaje problem. Człowiek w centrum, Bóg zepchnięty Wróćmy do kultury terapii. W wersji świeckiej źródłem udręki są emocje i relacje z innymi ludźmi, które w odbiorze danej osoby ją krzywdzą, a załagodzić je może terapia. Odmiana katolicka daje nieco inną, a jednocześnie zaskakująco podobną wizję. Udręczenie wywodzi się z niesprzyjających warunków otoczenia, a zneutralizuje cudowna interwencja Boga. Cóż więc mamy? Oba te podejścia z problematyki cierpienia usuwają danego człowieka jako czynnik sprawczy. Zło pochodzi spoza jednostki, spływa na nią niczym anty-oświecenie czy anty-łaska. Gdzie czynnik własny? Pojęcia takie, jak błąd, grzech, zaniedbanie są spychane na dalszy plan, o ile w ogóle się pojawiają. W wersji katolickiej czasem są obecne, jednak pod bardzo okrojoną postacią: przez niedookreślone „uprzedzenia” i „brak miłości”. Próżno szukać konkretów, każdy winę interpretuje na własny sposób, najważniejsze to być dobrym człowiekiem, a resztę przecież załatwi Pan Jezus. Ponownie ironizuję – bo trudno brać takie podejście na poważnie. Bóg, niepojęty Stwórca, Zbawiciel i Sędzia zostaje sprowadzony do duchowego uzdrowiciela i polepszacza samopoczucia. Może być to zachęcający punkt wyjścia dla pewnej grupy niewierzących czy też dzieci, którzy mają niewielkie pojęcie o teologii, a rozpoczęcie nauczania od dogmatu o Trójcy Świętej najlepsze co, to wprowadzi zamęt. Nie dla ludzi dojrzałych wiekiem i – jak by się sądziło – wiarą. Niestety, pułapka łatwej duchowości, opartej na wyzwalaniu od zła, znajduje wielu zwolenników. Z czysto ludzkiego punktu widzenia nie jest to zaskakujące, nasze organizmy są z natury leniwe i idą po linii najmniejszego oporu. Szkopuł w tym, że katolicyzm jest wprost sprzeczny z takim podejściem. Nakazuje wzięcie krzyża, dążenie do doskonałości jak Ojciec Niebieski, codziennej walki o bogobojne życie, a nawet oddanie go, gdy zajdzie taka potrzeba. Rzuca się na usta pytanie, skąd takie jawne sprzeciwienie się tym zasadom. Z pewnością nie bierze się to z niewiedzy, ludzie ci doskonale znają Pismo Święte i nauczanie Kościoła. Ośmielę się postawić następującą tezę: to skutek postawy antropocentrycznej, która przeniknęła również do katolicyzmu, oraz dominacji emocji nad rozumem, która króluje w dzisiejszym świecie. Drugie stwierdzenie wydaje się oczywiste, co z pierwszym? Zdaję sobie sprawę z tego, że może brzmieć obrazoburczo. I choć oficjalnie Magisterium Kościoła się nie zmieniło, widać przeobrażenie. Nie wszędzie, nie zawsze, ale prędzej będziemy się cieszyć z porządnego kazania, które nie ogranicza się tylko do rady, by być „dobrym człowiekiem”, bo jest to rzadkie, niż oburzać, że dostajemy tak marną treść. Na pierwszym miejscu stawiana jest nie do końca określona „relacja z Bogiem”, tak jakby był on równym nam człowiekiem, a nie nieskończonym bytem, istniejącym poza ludzkim czasem i przestrzenią. Teksty liturgiczne przeniosły akcenty: w Mszy Trydenckiej położony jest na działanie Boga wobec człowieka i jego małość wobec Stwórcy; współczesne podkreślają rolę człowieka w odkupieniu. W nauczaniu trudno znaleźć zachętę służby: w rodzinie, miejscu pracy, ojczyźnie, istotny jest wzrosty tylko danej jednostki. Podkreśla się rolę dzieł miłosierdzia, ale jedynie względem ciała (co niebezpiecznie przybliża do kolejnej organizacji charytatywnej), ale już nie duszy. Przykłady można mnożyć. Oderwanie od Boga jako przyczyny i celu wiary w połączeniu z przewagą uczuć ponad rozumem daje skutkuje wynaturzeniami. Można spodziewać się dalszego nasilenia takich tendencji – w sytuacji ubytku wiernych wielu księży i świeckich, chcąc przekonać innych do wiary, nawet nieświadomie będzie mówiło ich językiem. Krytyki takiego podejścia nie ma, solidnego prądu przeciwnego również. Co nam pozostaje? Świadomość problemu, w miarę możliwości zwracanie uwagi na takie skłonności również u innych, a przede wszystkim modlitwa, która ustanawia Boga na właściwym miejscu – pierwszym. Nawigacja wpisu W kręgu demoliberalnych mitów – T. Orfin Konserwatywne małżeństwa homoseksualne – P. Leszczak