Tekst redakcyjnego kolegi Jakuba Nawrota „Czy powinniśmy wskrzesić małżeństwo z rozsądku?” bodaj jako pierwsza publikacja Nowych Kształtów przebiła się do swoistego mainstreamu. Doczekała się bowiem komentarza ze strony „pok0chawszy”, czyli Rienki (Małgorzaty) Kasperowicz. Znaleźć można go tu. Jeśli mieliście nadzieję na interesującą polemikę, zawiedziecie się. Jest interesujący z innego powodu – świetnie pokazuje, jak feministki patrzą na świat, związki czy szerzej – relacje międzyludzkie, i na co szczególnie zwracają uwagę. A jest to krzywda i wina. Nim przejdę do komentarza, wypada przedstawić autorkę. „Rienka” jest aktywistką, od lat działają na rzecz praw kobiet, między innymi podczas strajków kobiet, kandydowała do Rady Miasta Oleśnicy z ramienia partii Razem (mandatu nie uzyskała), współpracuje z wieloma organizacjami feministycznymi. Nawet szybki przegląd jej profilów w mediach społecznościowych pozwala na rozpoznanie, jakimi hasłami kieruje się ona w życiu: prawa kobiet, ale też LGBT wraz z odmianami, prostytutek, zwierząt. Jest za to silnie antyprawicowa, antyklerykalna. Jednym słowem – feministka najnowszej fali (bo czy mamy obecnie czwartą czy piątą jest przedmiotem silnych dyskusji). Mimo przyjęcia tych nowości niestety nie przyszła jej stara umiejętność… czytania ze zrozumieniem. W swoim artykule autorka stawia dość karkołomną tezę: prawica usiłuje nakłonić kobiety do małżeństwa po to, by przejąć nad nimi kontrolę. Nim jednak przejdziemy do rozwinięcia tego interesującego stwierdzenia, przejdziemy przez kolejne tezy tekstu. Tak, wymrzemy, bo dzietność maleje Czyli jak uciec od problemu, próbując go wyśmiać. Matematyka jest bezlitosna, i choć autorka zdaje sobie sprawę z tego problemu, bagatelizuje go zupełnie. Stawia przy tym fałszywą tezę: za spadającą dzietność ma odpowiadać szereg przyczyn niezależnych od szarego Kowalskiego, bo ten co prawda potomstwo może i by miał, ale koszmarne warunki socjalne mu to uniemożliwiają. Wybaczcie tę odrobinę złośliwości. Wynika ona stąd, że według badań z kolejnych lat przeprowadzanych przez CBOS (najnowsze z zeszłego roku) wynika wprost: znaczący odsetek kobiet dzieci mieć po prostu nie chce – to w sumie 45% spośród tych, które dzieci nie planują. Zła sytuacja materialna powstrzymuje zaledwie 14% z nich. I choć istotnie zapewnienie pomocy rodzicom w wychowaniu dzieci jest też w interesie samego państwa, to położenie ciężaru w tym miejscu jest błędne. Zastanawia stwierdzenie, że „ta rzekoma troska o dzietność jest tylko zakamuflowanym sposobem na postulowanie odebrania kobietom wcześniej wywalczonych praw”. Nie rozwija dalej tego wątku, można jednak spróbować odtworzyć drogę rozumowania. Pani Kasperowicz jest feministką nowej fali, więc postrzega płcie i relacje między nimi przez pryzmat odmiany walki klas. Tyle że zamiast uciskającego właściciela (i stojący za nim kapitalizm) i uciskanego robotnika mamy uciskającego mężczyznę (wraz z patriarchatem) i uciskaną kobietę. Niemożliwym jest pogodzenie tych dwóch grup, bo jakaś nierówność będzie zawsze – możemy więc albo zlikwidować przyczynę nierówności (społeczeństwo bezklasowe lub bezpłciowe), albo wyszukiwać kolejne przejawy dysproporcji. Tu autorka obrała drugą drogę. Jakie są te „wcześniej wywalczone prawa”? Zapewne chodzi o takie, jak prawo do rozwodów, antykoncepcji czy aborcji. Istotnie, wszystkie trzy, a szczególnie drugi i trzeci oddziałują na zmniejszenie dzietności, a zniesienie ich prawdopodobnie by spowodowało zwiększenie liczby urodzeń. Tyle, że jest to fikcja – rozwody i antykoncepcja bardzo skutecznie zadomowiły się w polskim społeczeństwie. O aborcję toczy się batalia, ale jak wiemy z mediów z obu stron politycznej barykady, dokonanie jej nie stanowi większego problemu, bo państwo nie postawiło sobie za cel walkę z ludźmi organizującymi dostarczanie tabletek aborcyjnych, wbrew prawu. Znamienne jest skupienie się na bardzo niewielkim wycinku życia, do tego opisany w sposób – mówiąc wprost – egocentryczny. Dobro nie tylko narodu jako całości, ale i poszczególnych jednostek (z czego będziemy żyć na starość? kto będzie się nami opiekował?) zostaje zredukowane do odebrania niedookreślonych praw. Ja tu i teraz, nie my teraz i w przyszłości. Winne są kobiety, mężczyźni i przypadek Autorka przedstawia postulujących zwiększenie dzietności jako „zwolenników dzikiego, niczym nieograniczonego kapitalizmu, spod znaku flipperów i Janusztexów”. Ja do takich osób nie należę, Wy, drodzy czytelnicy, zapewne też nie. Skąd takie przekonanie – podobno „z prześledzenia dyskusji”. Niestety, poszukiwania te nie były zbyt szeroko zakrojone, bo tematem zajmuje się wielu specjalistów i naukowców (Nowe Kształty też taki wywiad przeprowadziły – polecam!). Czy redukcja przeciwników w sporze ma na celu zdeprecjonowanie ich – trudno powiedzieć, ale przyznacie, że nie wygląda to najlepiej. Czy tylko kobiety, jak twierdzi artykuł, są określane jako „winne” braku dzietności? Zdecydowanie nie. Realnym problemem jest to, że wiele z nich ma realny problem w znalezieniu męża. Podobnie, jak mężczyźni żony. A gdy już małżeństwem się staną, to mogą dziecka nie być w stanie mieć z powodów zdrowotnych. Mamy do czynienia z redukowaniem niezwykle rozbudowanej i złożonej problematyki tej części nauki, jaką jest demografia i patrzeniem na nią przez pryzmat ideologii i własnych wyobrażeń. Emancypacja? Cóż, liczb nie oszukasz Sednem nauki jest zadawanie pytań i formowanie hipotez, które potem – w miarę możliwości – są sprawdzane przez obserwacje i eksperymenty. Nie stawia się tezy ustalonej z góry, jak próbuje nas przekonać „Renia” (pomijam teksty publicystyczne silnie nacechowane emocjonalnie, które z natury będą tak sprawę przedstawiać – taka cecha). Nie inaczej jest z demografią, która do opisu zmian populacyjnych używa wielu wskaźników. Służy to między innymi do określenia, czy historycznie i współcześnie zmiany PKB (lub innych metod oceny rozwoju) wiążą się ze zmianą ilości dzieci. I owszem, tak się dzieje – jedno rośnie, drugie maleje, niemal w każdym przypadku. Żaden kraj europejski nie uciekł z tej prawidłowości. Nie chodzi tu tylko o zmiany społeczne, zamknięte przez autorkę w zgrabnym określeniu „emancypacja” – słowie kojarzącym się przecież pozytywnie. Dzietność maleje w dużej mierze dlatego, że ludzie nie czują potrzeby posiadania dzieci. Decyzje podejmowane są po rachunku zysków i strat, na poziomie uświadomionym i nie. Wbrew temu, co lewica próbuje przekazać, presja na posiadanie dzieci obecnie niemal nie istnieje, a wręcz posiadanie rodziny wielodzietnej jest piętnowane licznymi obelgami. Nie ma żadnego mechanizmu ekonomicznego, który by promował posiadanie dzieci (dopłaty rządowe i ulgi podatkowe nie wyrównują kosztów ponoszonych przez rodziców). Pozostaje czysty wybór, który zależy od poglądów wyznawanych przez potencjalnego matkę i ojca – a nawet bardziej matkę. W zamyśle autorki cały problem sprowadzony jest do prostej recepty: „Dodatkowo przecież wszyscy wiedzą, że to ta emocjonalna płeć, więc zamiast wybrać dobrego mężczyznę (w domyśle autora wypowiedzi), wybiera bad boya, który ją później krzywdzi. Dlatego emancypacja była błędem, a za kobiety decyzje powinni podejmować mężczyźni. Tak było od lat i świat dobrze funkcjonował.” Gdy wykopiemy się spod grubej warstwy ironii, spostrzeżemy, że takie tezy owszem, się zdarzają – podobnie, jak we wszystkich gorących sporach – jednak są marginesem. A już na pewno takich słów nie znajdziemy w tekście Jakuba. Istnieje silny ruch kobiet, które mówią, że nie mają z kim mieć dzieci, bo mężczyźni nie mają potrzeby posiadania dzieci, nie wykazują się odpowiedzialnością, są przyzwyczajeni do szybkiej zmiany partnerek, nie mogą liczyć na trwałą relację, bo niczym w piosence co najwyżej „wykorzysta i porzuci”. W obu płciach mamy do czynienia zarówno z osobami mającymi wymagania nie do zrealizowania, jak i takie, które się wiele razy sparzyły, nie miały szczęścia, czy wreszcie zostały po kilku latach same i z przerażeniem odkryły, że rynek matrymonialny w okolicy 30 lat wygląda zupełnie inaczej, niż gdy było się 10 lat młodszym. Ponownie mamy do czynienia z oskarżaniem tylko jednej grupy osób, antagonizowaniem i przestawianiem w krzywym zwierciadle, zamiast stanięcia w prawdzie. Worek na głowę? To nie thriller Dotarliśmy wreszcie do fragmentu artykułu Jakuba, który wzbudził największe emocje. Przedstawia on tam wynik rozmów z kobietami o poglądach prawicowych, które próbował przekonać do zmiany podejścia do małżeństwa – tak, by wybór podyktowany był rozsądkiem, a głównym celem rodzenie dzieci. Powiedzieć, że pogląd ten jest niepopularny jest eufemizmem, a przyzwyczajeni do małżeństw przede wszystkim z miłości w pierwszym odruchu odrzucamy. Jakub poruszył tu jednak tematy niezwykle ważne: czy i jaką odpowiedzialność mają dorośli ludzie zdolni do małżeństwa względem państwa? Jakie są cele małżeństwa? Choć opisuje on sytuację obecnie najczęściej teoretyczną, przez wieki była ona jak najbardziej realna. Za mąż wydawano z rozsądku – często ojca. Co jednak ważne, śluby te były kościelne (wyłącznie cywilne związki nie istniały), a jego zasady stanowiły jasno: małżeństwo zawarte pod przymusem jest nieważne, jako związek nie istnieje, bo nie zostało zawarte. Teoria swoje, życie swoje, i nierzadko dochodziło do nadużyć. Czasy się jednak zmieniły i przymuszanie do ślubów… nadal istnieje, ale w innej formie – na przykład nacisku rodziny przy ciąży potencjalnej panny młodej. W tym wypadku jednak do żadnego przymusu by nie dochodziło. Kobiety obecnie nie mają problemu w postaci nędzy, gdy opuszczą dom rodzinny, a nie wprowadzą się do domu męża. Jak autorka sama zauważyła, samotne życie nie jest tak rzadkie. W tym wypadku akcent małżeństwa byłby przesunięty nie na miłość romantyczną, co na wypełnianie powinności. Czy jednak kobieta ta ma być „odrażająca dla mężczyzny” i „poświęcać się dla dobra sprawy”? Gdzieżby. Przedstawienie tego z perspektywy mężczyzny wynika z prostego faktu, że autor jest właśnie mężczyzną, a technicznie nie ma przeszkód, by podobną propozycję wysunęła kobieta. W obecnym rozumieniu prawnym, społecznym, a nawet teologicznym małżeństwo jest związkiem dwojga równych sobie godnością i prawami ludzi. Nie padła nigdzie propozycja prowadzenia gospodarstwa na sposób tzw. tradycyjny (dla USA w latach 50 ubiegłego wieku), gdzie on pracuje zarobkowo, ona zajmuje się domem i dziećmi. „Rienka” widzi oczekiwania poddaństwa tam, gdzie go nie ma, a „Opowieść podręcznej” nawet nie stała obok pomysłów z tego zakresu. Głową w mur? Ze śmiechu Ostatnie akapity tekstu czyta się z mieszanką rozbawienia i konsternacji. Pani Kasperowicz przedstawia obraz Jakuba i jemu podobnych jako osoby, które wychowały się w domu z patologicznymi relacjami między rodzicami. To charakterystyczny sposób myślenia, według którego ludzie postępują „źle” nie dlatego, że mają słaby charakter albo chcą tego zła, ale dlatego, że biedni i nieświadomi wychowali się w niewłaściwych warunkach. W ten sposób zdejmują z nich część odpowiedzialności, nie udzielając rozgrzeszenia – ale nawet nie pomyślą, że możliwe jest wychowanie się w dobrym domu i właściwych warunkach. Nie mam nawet pewności, czy zdaje sobie sprawę z tego, że wytoczyła niezwykle ciężkie oskarżenia wobec osób, których nawet nie zna. Ale że uproszczenia, tania psychoanaliza, niczym niepoparte domysły i pośpieszne wyciąganie wniosków jest niestety typowe dla wielu przedstawicielek feminizmu, ostatecznie to nie dziwi. Miała okazję zamilknąć, ale postanowiła brnąć dalej. Szanowni Czytelnicy! Wiecie, że jeśli poddajecie w wątpliwość tezy autorki, to „w dorosłość wkroczyliście z przekonaniem, że jesteście kimś wielkim tylko z powodu posiadania penisa, a kobiety powinny być wami zainteresowane, bo nie znajdą sobie lepszego kandydata na męża i ojca”? Co mają powiedzieć właśnie kobiety, którym natura pewnych części ciała poskąpiła – nie mam pewności. Jeśli pani Kasperowicz przeczyta mój tekst (na co po cichu liczę) i dotrze do tego momentu, mam jej do przekazania informację, która może ją zaintrygować. Mało który prawicowy mężczyzna w ten sposób rozumuje. Większość z nich to ludzie owszem, znający swoją wartość, ale na zdrowy sposób. Ba, dużo łatwiej znaleźć kogoś z obniżoną, niż nadmierną. Gdy pragnie się budować związek na innych podstawach niż liberalne (ma być tak, jak mi się podoba), to okazuje się, że uważa się inaczej niż mainstream, to jest się mizogonem i przemocowcem. Model proponowany przez Jakuba opiera się na podstawach zupełnie innych. Nie liberalizm i skupienie się na swoich krzywdach, bólu i wyobrażeniach. To wspólnotowość, oddawanie się i poświęcanie dla drugiej osoby bez rozróżnienia na płeć. To traktowanie miejsca gdzie się żyje i społeczności w której się funkcjonuje jak dobra wspólnego, na którym zależy w zakresie większym, niż nie rzucanie papierków na ziemię. Co ciekawe, nawet autorka ma przebłyski takiego myślenia, choćby w postaci dobrych warunków na porodówkach czy uczciwych stosunków pracy, jednak podstawy ma najzupełniej inne. Wreszcie, to traktowanie narodu jak „rodzinę rodzin”, jak opisał do kard. Wyszyński. Nie jest to jednak rodzina patologiczna, z pokłóconymi wiecznie członkami i żalami ciągnącymi się latami, ale razem tworząca i działająca dla dobra wspólnego. Nawigacja wpisu Czy powinniśmy wskrzesić małżeństwo z rozsądku? Kryzys męskości i kobiecości: Męstwo