Gdy na początku marca nagrywałam wraz z Beatą Dzięgo podcast o kobiecości, zarysowałyśmy problem, którego wówczas nie rozwinęłyśmy. Jest to wręcz egzystencjalne pytanie: jak żyć? Zwracam się dziś nie do premiera, ale do samej siebie. I Was, drogie Czytelniczki, bo w przestrzeni publicznej wciąż za mało takich dyskusji. Nie chodzi bynajmniej o to, jak przeżyć od pierwszego, a o szeroko pojętą filozofię życia. Jakie podejście do samej siebie i otoczenia, a także zmiany ich możemy przyjąć? Katofeminizm nie przejdzie Tekst ten zapewne trafi głównie do kobiet identyfikujących się z szeroko pojętą prawicą. Możemy nieco tęsknie westchnąć za tym, że lewica ma szeroki i dobrze opisany wachlarz możliwości, obracający się wokół różnych odmian feminizmu. Co więcej, w większości jest to obecnie panujący trend, nie wymagający wymyślania koła na nowo czy konieczności dostosowania do współczesności dawnych wskazówek. Dlaczego nie feminizm? To temat na niejedną monografię – postaram się streścić. Współczesna jego odmiana oparta jest na zmodyfikowanej koncepcji walki klas, gdzie w miejsce wyzyskujących i wyzyskiwanych włożeni są odpowiednio mężczyźni i kobiety. Nie jest to istotne, czy mówimy o feminizmie liberalnym, socjalnym, queerowym czy jakimkolwiek innym – walka ta trwa i trwać będzie. Jest nie do zakończenia, bo różnice biologiczne i społeczne między płciami są nie do zatarcia. A gdyby się to w praktyce udało, to cywilizacja w przeciągu jednego pokolenia wymrze, bo nie urodzi się żadne dziecko. Dodatkowo staje się parodią samej siebie, porzucając kobiety jako takie na rzecz prostytutek, transów czy też migrantek. Coraz rzadziej kojarzy się z walką z realnymi problemami – raczej wyszukiwaniem kolejnych, coraz bardziej absurdalnych przejawów dyskryminacji. Na prawicy widoczne są próby przywrócenia czy też zasymilowania feminizmu. Niektóre z tych prób odwołują się do pierwotnego znaczenia tego słowa – pragnienia zrównania praw kobiet i mężczyzn. Istotnie, na prawicy narodowej działania równościowe były silne w dwudziestoleciu międzywojennym. Do tego nawiązuje między innymi Młodzież Wszechpolska, przekonując, że prawdziwym feminizmem jest to, jaką wizję kobiecości proponuje. To model oparty na wzajemnym zrozumieniu i poszanowaniu płci. Inne podejście, obserwowane szczególnie w Kościele, jest zjawiskiem stosunkowo nowym. Chcąc przyciągnąć odbiorców przez szokujące dla wielu zestawienie feminizmu z postaciami świętych kobiet, stawia tezę, że w katolicyzmie taki model jest możliwy i wręcz pożądany. Istnieje jednak jeden, zasadniczy problem. Skojarzenia społeczeństwa względem tej ideologii są trwałe i – dla większości prawicy – jednoznacznie negatywne. Można tłumaczyć, że ruch ten nie zakłada przewagi jednej płci nad drugą i afirmuje różnice płciowe, dążąc jedynie do akceptacji. W gruncie rzeczy nie ma to znaczenia. Jeśli znaczenie danego słowa trzeba za każdym razem tłumaczyć, przekonując, że – niczym w polskiej komedii romantycznej – „to nie tak, jak myślisz”, zabieg z góry skazany jest na porażkę. Ludzie nie zgłębiają się w subtelności, nie rozróżniają szarości, rozumują odruchowo. Potrzebują za to jasnych haseł, z którymi się utożsamiają lub przeciwnie, z którymi się nie zgadzają. Próba przechrzczenia czy „uprawicowana” feminizmu nie zda egzaminu. Zamiast próbować przejąć straconą nazwę, lepszym rozwiązaniem będzie wprowadzenie własnego modelu. Matka domowa, nie kura domowa Obserwując media społecznościowe, coraz częściej można trafić na kobiety, które przyjęły model nazywany z angielska „stay at home mum”. Nie doczekał się on jednolitego polskiego tłumaczenia, najlepiej jednak można przełożyć jako „matka pracująca dla domu”. Opisuje on kobietę, która świadomie rezygnuje z pracy zarobkowej wykonywanej poza domem, skupiając się na zajmowaniu się domem i wychowaniu dzieci, co jest często połączone z edukacją domową tychże. Większość z nich nie wykonuje pracy zarobkowej, niektóre robią to w swoich czterech ścianach – nie dotarła do Polski jeszcze wojna o to, czy drugi model jest słuszny, czy też wyklucza z bycia określaną w ten sposób. Dlaczego kobiety się decydują na taki sposób życia? Powodów jest wiele. Niektóre robią to, bo po prostu muszą – zajmują się chorym członkiem rodziny, który wymaga całodobowej opieki. I choć nie kojarzą się z tym modelem funkcjonowania, w pełni do niego należą. Inne robią to, chcąc zapewnić dzieciom stały kontakt ze sobą, wychodząc z założenia, że nikt nie wychowa dziecka lepiej, niż matka. Nie posyłają dzieci do szkół, ucząc je w sposób przez siebie wybrany, pragnąc przekazać odpowiednią wiedzę w ciekawszy dla dziecka sposób, jednocześnie odsuwając od niego treści, które by mogły mu zaszkodzić. Inne jeszcze argumentują ten wybór dychotomią: mąż jest żywicielem rodziny (angielskie „provider”, z którego wzięło to się określenie, ma szerze znaczenie i oznacza dostarczyciela wszelkich zasobów materialnych potrzebnych do życia), żona opiekunką ogniska domowego. Niektóre posuwają się jeszcze dalej i przekonują, że praca na rzecz rodziny jest o wiele lepsza, niż na zyski obcej osoby, jaką jest pracodawca. Warto się jednak przyjrzeć tym, które się na taki sposób życia decydują. Pierwszymi warunkami jest zamążpójdzie i urodzenie dziecka, co czyni go nieuniwersalnym. Co więcej, wymaga, by rodzina była wystarczająco zamożna, by z jednej pensji nie tylko utrzymać wszystkich, ale również w razie wypadku, choroby lub śmierci męża i ojca pozostali nie znaleźli się w biedzie. Wyklucza to większość polskich rodzin – choć odsetek takich, które spełniają to wymaganie, systematycznie rośnie wraz z powiększaniem się społeczeństwa. Nie można pominąć też tego, że wiele kobiet widzi sens w pracy zarobkowej poza domem, nawet gdyby mogły sobie pozwolić jej nie podejmować. Odstraszać może również otoczka wokół tego trendu, część tych, które wybrały taki tryb życia mniej lub bardziej wprost źle mówi o „etatowcach”: że sprzedają swój czas (a nawet siebie) obcym ludziom czy krzywdzą siebie i rodzinę. To model elitarystyczny, który nie jest możliwy to wprowadzenia dla mas – nie w negatywnym tego słowa znaczeniu. Cnoty niewieście, tylko na serio Poszukując formy, która byłaby na tyle szeroka, że pasowałaby do większości kobiet szeroko pojętej prawicy (a nawet wszystkich), warto zajrzeć do tego, co pisano w przeszłości. Że kiedyś było inaczej i próba przeszczepienia na grunt XXI wieku wymysłów sprzed 200 lat jest głupotą? I tak, i nie. Czasy istotnie się zmieniły. Jednak to, co jest siłą ówczesnych autorów (czy właściwie autorek), a słabością obecnych jest to, że dociekały aż do sedna, a nie ślizgały po powierzchni emocji i zachowań. By nie być gołosłowną, były to między innymi Jadwiga Zamoyska (o niej więcej napisałam tu), Zofia Zamoyska i Klementyna Hoffmannowa. Czym więc było to sedno? Choć różnie opisywane, sprowadzało się do jednego: cnót. Jeśli parsknęliście w tym miejscu śmiechem, kojarząc je jako „cnoty niewieście” byłego ministra Czarnka, mam dla Was dobrą wiadomość. To pojęcie znacznie starsze i szersze od tego wyśmiewanego, a dobrze opisują je redakcyjni koledzy Tomasz i Michał w tym nagraniu. Polecam posłuchać, bo to dogłębna, ale nie zanudzająca analiza. Jeśli nie macie jednak na to czasu, to w największym skrócie jest to stała cecha charakteru, pewna dyspozycja do czynienia rzeczy moralnie dobrych. Ze względu na właśnie ową stałość stała się podstawą systemu, który doczekał się określenia samowychowania. Nazwa wydaje się paradoksalna, bo wychowywane są dzieci i młodzież przez doświadczonych dorosłych, a program ten skierowany jest właśnie do tej drugiej grupy wiekowej. Dlaczego? Zdawano sobie sprawę, że rozwój człowieka nie kończy się wraz z ukończeniem szkoły, wyprowadzką z domu czy też ślubem, ale że raz wyrobione cechy trzeba podtrzymywać i dalej rozwijać. Dziś wiemy, że mózg człowieka rozwija się aż do około 25 roku życia, kiedy to finalizuje się formowanie kory czołowej. Odpowiada ona za kontrolę zachowań i impulsów, funkcjonowanie w grupie, rozpoznawanie wzorców działania i podobne aktywności umożliwiające życie w społeczeństwie. Dopiero wtedy osobowość człowieka jest kompletna, a jego cechy – możliwie rozwinięte. To, co dwa wieku temu przeczuwano, obecnie mamy udowodnione. Nie znaczy to rzecz jasna, że po tym czasie praca nad sobą jest niemożliwa: dalsze formowanie się jest realne, a nawet pożądane, przez całe życie, jednak na pierwotnie żyznym gruncie łatwiej o obfite plony. Przekładając na praktykę Zejdźmy na ziemię z rozważań filozoficzno-przyrodniczych – nawet najciekawsza teoria nie będzie miała przełożenia na życie, jeśli pozostanie w strefie myślowej. Przełożenie cnót na działanie dzieje się przez powinności. To zapomniane już dziś słowo oznacza obowiązek albo konieczność natury moralnej. Miejsce, jakie zajmuje się w społeczeństwie, jakie role społeczne się pełni, implikuje owe powinności. Mamy więc do czynienia z powinnościami rodzinnymi, zawodowymi, obywatelskimi i innymi, związanymi już z bezpośrednio z sytuacją danego człowieka. Ta definicja jest szeroka z konieczności, bo możliwie uniwersalnie opisuje model życia. Nie jest ważne, w jakim wieku czy sytuacji życiowej, zawodowej się jest – powinności istnieją zawsze. Jak je rozpoznać? Cóż, tu zaczyna się ciekawie. Obecnie promowane liberalne rozumienie wolności w znaczeniu robienia tego, co się uważa za słuszne bez oglądania się na skutki wobec siebie i innych nie ułatwiają tej oceny. Łatwo dać się przekonać, że wystarczy rozważyć to w sercu, a co uzna się za stosowne – za tym iść. Ta pociągająca pułapka, nęcąca „wolnym wyborem”, nie różni się w gruncie rzeczy od nieograniczonej samowolki. Co gorsza, daje podstawę do przekonania, że robi się właściwie, zgodnie z rozeznaną powinnością. Nie jesteśmy jednak zostawione same sobie. Wbrew temu, co się chętnie mówi, wzorce życia z przeszłości nadal znajdują zastosowanie współcześnie (a sądząc po tym, jakie efekty daje porzucenie ich, poddaje w wątpliwość słuszność ich wizji). Nie wypycham kobiet z pracy zarobkowej, w żadnym razie. Chodzi tu o zagłębienie się w zamysł, jaki stał za przyjęciem danego modelu życia. Jasnym było, że to, co się robiło, robiło się w pierwszej kolejności dla kogoś. Małżonka, dzieci, dalszej rodziny, pracodawcy lub pracownika, narodu. To zupełne odwrócenie współczesnego myślenia. Nie idę do pracy po to, by odczuć satysfakcję z samorozwoju i zdobywać kolejne stopnie w firmie, ale wykonuję ją dla dobra wspólnego, a zarobione pieniądze mogę przeznaczyć na moją rodzinę. Chcę dobrze wyglądać nie dla próżnej chwały i pełnych uznania (a kto wie czego jeszcze) spojrzeń przechodniów, ale by dodawać piękna do otoczenia, które zostało takie stworzone z zamysłu Bożego. Co może być zaskakujące, odpoczynek jest również bardzo ważny, bo zapobiega wypaleniu i nawet zniszczeniu ciała i ducha – jednak to nie dla niego się pracuje. Jak widać, jest to model wymagający. Konieczna jest zarówno wysoka samoświadomość, jak i rozwój cnót. Niewykluczone, że przybranie takiego podejścia do życia spowoduje, że odkryje się w sobie wiele wad i słabości, spotka się też z niezrozumieniem otoczenia, do wyśmiania i chęci wykorzystania włącznie. Co więcej, trudno jest znaleźć poradniki takiego życia, bo półki w księgarniach uginają się od takich, które przekonują, że „jesteś okej i wystarczająca, a problem jest wszędzie, tylko nie w tobie”. Czy to znaczy, że warto się poddawać? W żadnym razie. Źródła istnieją, nie mają jedynie tak dobrej reklamy. Poszukiwanie ich może stać się początkiem fascynującej drogi poznawania twórców i idei, które niesłusznie wypadły z obiegu, czekając jednak, by zostały znalezione i wcielone w życie, bo ich skuteczność nie zależy od momentu w historii. Nawigacja wpisu Podróż donikąd – M. Kmieć Naginanie sztuką – A. Leszczak