Choć tytuł tekstu powinien raczej śmieszyć (pochodzi z podtytułu pełnometrażowego filmu o Jasiu Fasoli z 1997 roku), to nie powinno być nam do śmiechu. Wysoka inflacja jest oczywistością, z którą nie da się dyskutować. Wszyscy jesteśmy świadkami tego, jak ceny rosną z tygodnia na tydzień. W tym artykule zastanowimy się nad tym, co właściwie stało się z gospodarką. I co może z nią jeszcze się stać.

Spadający popyt na dolary

Ekonomia jest nauką zajmującą się problemem skończoności dóbr. Pieniądz, którego definicje są niezwykle skomplikowane, również można rozpatrywać jako dobro. Jest on także dobrem pożądanym ze względu na swoją relatywną rzadkość. Co się dzieje jednak, gdy ten pieniądz przestaje być dobrem rzadkim? Wtedy mamy do czynienia z inflacją.

Bezprecedensowe „luzowanie ilościowe” (potocznie „drukowanie pieniądza”) przez Rezerwę Federalną (czyli centralny bank USA) już od lat zapowiadało problem, z którym będzie musiał zmierzyć się świat. Od zakończenia II Wojny Światowej dolar był walutą, która służyła do rozliczeń w handlu międzynarodowym. Sprawiało to, że popyt zawsze na nią był. Jednak kolejne fale dolarowego tsunami już od kilku lat sprawiają, że wiele silnych państw rozwijających się (Chiny, Indie, Rosja, Pakistan, Iran, Turcja) podpisują ze sobą kolejne umowy o wzajemnych rozliczeniach w swoich walutach narodowych. Kryzys dolara spotęgowało „drukowanie” ery lockdownów, jedynie przyspieszając nieuchronnie zbliżający się upadek amerykańskiej waluty.

Money For Nothing

„Luzowanie ilościowe” zaczęło się już w czasie kryzysu roku 2008, choć przez wiele lat nie wywołało ono realnej inflacji cen konsumenckich. Było tak dlatego, że większość z tych potężnych ilości pieniądza nigdy nie weszła do obiegu na rynku „zwykłego Kowalskiego”, tylko „wisiała w eterze” bilansów banków inwestycyjnych. Od czasów Obamy służyła ona głównie do skupowania toksycznych aktywów, które sam ten system stworzył, a od czasów prezydentury Trumpa do sztucznego „pompowania w górę” cen akcji giełdy amerykańskiej.

Pamiętacie jak Trump mówił, że podczas jego kadencji „giełda nigdy przedtem nie miała się tak dobrze”, pomimo że tak naprawdę ekonomia nigdy nie podniosła się z kryzysu roku 2008? Było tak właśnie dlatego, że banki inwestycyjne skupowały akcje za każdą cenę (i dalej to robią), ponieważ dostawały świeże dolary od Rezerwy Federalnej za darmo. Zerowe lub bliskie zeru stopy procentowe sprawiały, że bankom taniej było zainwestować na giełdzie niż nie. Pamiętajmy, że w warunkach inflacji 1-2% – w relacji do niższych od niej stóp procentowych – banki mogły na takich operacjach zarobić. Poza tym, kryzys 2008 roku udowodnił, że banki nie muszą się obawiać upadku, gdyż zawsze zostaną uratowane bail-outem, za który zapłacą zwykli ludzie.

Stanął świat, konsumpcja nie

Jak wspomniałem w poprzednim paragrafie, potężne ilości pieniądza nigdy nie trafiły na rynek zwykłego konsumenta. Sytuacja zmieniła się w obliczu lockdownów. Nie tylko większość ludzi (obecnie zatrudnionych w sektorze usługowym) nie mogło pracować i często musiało zamknąć swoje firmy, to wiele państw udzieliło świadczeń socjalnych dziesiątkom milionów tych ludzi. Kiedy dobra nie są produkowane, a pieniądze są, to coraz większa ilość dolarów „ściga” coraz mniejszą ilość dóbr. Kiedy fabryki i przetwórnie stały puste, ludzie wciąż musieli konsumować choćby podstawowe dobra, które nie były produkowane. Oczywiście, większość z nas ograniczyła konsumpcję, odpowiednio reagując na niepewne czasy. Na razie minęły trochę ponad dwa lata od wprowadzenia lockdownów. I to właśnie teraz mówi się wprost o dwucyfrowej inflacji.

Czy nadchodzi “Wajmaryka”?

Słynna hiperinflacja Republiki Weimarskiej nie zaczęła się z dnia na dzień. Dopiero po około dwóch latach od włączenia szalonych drukarek w 1918 roku inflacja stała się uciążliwa. Od roku 1920 do 1922 możemy mówić o względnej stabilizacji inflacji, a nawet jej lekkim opadnięciu. Prawdziwe szaleństwo zaczęło się dopiero po ponad czterech latach od rozgrzania drukarek. Dla porównania, zaraz po I Wojnie Światowej Niemiec mógł kupić jedną złotą markę za około jedną markę Rzeszy. Pod koniec 1919 roku złota marka kosztowała już 10 marek niemieckich. W połowie 1922 roku za złotą markę trzeba było zapłacić już 100 marek niemieckich, a pod koniec tegoż roku już 1000. W ciągu kolejnych miesięcy ilość kolejnych zer rosła już wykładniczo.

By pokazać jak złoto zachowywało swoją wartość (a nawet ją podnosiło, ze względu na zwiększony na nie popyt), zwróćmy uwagę na ceny nieruchomości w hiperinflacyjnej Republice Weimarskiej w relacji do tego kruszca. 5 uncji złota (obecnie ok. 50 tysięcy złotych) kosztował elegancki apartament w centrum Berlina, a 25 uncji (ok. 250 tysięcy złotych) cały blok (niekoniecznie w centrum Berlina, ale w wielu częściach Niemiec). Niepewność gospodarcza doprowadziła do tego, że właściciele sprzedawali nieruchomości poniżej jeszcze niedawno szacowanej ceny. Dlaczego? Choćby dlatego, że w wypadku całkowitej zapaści, łatwiej jest opuścić kraj z kilkoma uncjami złota niż z nieruchomością (która z definicji jest nieruchoma).

…a może druga Pieriestrojka?

Złoto (i generalnie metale szlachetne) – choć od zawsze i wszędzie respektowane są jako odpowiednik pieniądza – nie zawsze muszą być odpowiednim zabezpieczeniem na wypadek kryzysu. Przykładem tutaj może być sytuacja z Rosji z czasów Pieriestrojki. Na początku lat 90., inflacja rubla osiągnęła poziom nawet 2500%. Rosjanie, znani z zamiłowania do biżuterii (a także nauczeni przez poprzedni reżim, że warto jest mieć zabezpieczenie, które nie jest zależne od kondycji państwa), mieli prywatne zapasy złota i srebra. W warunkach kryzysowych wielu z nich chciała sprzedać to, co mieli odłożone na czarną godzinę. Jak jednak po raz kolejny udowadnia prawo popytu i podaży, tam gdzie danego dobra jest wiele, jego sprzedawcy zmuszeni są konkurować o kupca obniżając cenę tego, co chcą sprzedać. Tym samym, w tym okresie można było, na przykład, wymienić worek ziemniaków za srebrną zastawę stołową. W obliczu braku dóbr podstawowych (żywności, wody, schronienia), to co w czasach prosperity wartość zachowuje, w obliczu kataklizmu gospodarczego jest bez wartości. Jak Biblia nas ostrzega:

Wasze złoto i srebro zardzewiało, a ich rdza będzie świadczyła przeciwko wam i strawi wasze ciała jak ogień. Nagromadziliście skarby na ostatnie dni.[1]

Sytuacja kryzysowa ma jednak to do siebie, że trzeba być przygotowanym na różne scenariusze. Także te, które obecnie wydają nam się być odległe, a nawet nierealne.

Czy to nasz problem?

Dlaczego powinno nas to w ogóle obchodzić? Przecież Stany Zjednoczone są daleko, mamy ciepłą wodę w kranie, i ogólnie da się żyć. Póki co, z pewnością. Ale Niemcy 100 lat temu czy Rosjanie 30 lat temu również nie spodziewali się tak dramatycznych wydarzeń. Warto dodać, że obecnie drukowane ilości pieniądza są nieporównywalnie większe niż te z poprzednich „edycji” hiperinflacji. USA są z pewnością w dużo gorszej sytuacji gospodarczej niż Polska – panuje tam o wiele większe bezrobocie, konkurencja ze strony migrantów jest o wiele większa, Amerykanie mają także wyższy poziom zadłużenia osobistego oraz mniej nieruchomości własnościowych. Jednak Polska wciąż posiada wysoki poziom swoich rezerw w dolarze amerykańskim (ponad połowa naszych rezerw walutowych), a do tego – wracając już do naszej nieszczęsnej waluty – Narodowy Bank Polski postanowił pójść w ślady Rezerwy Federalnej i, od czasu lockdownu, postanowił włączyć luzowanie ilościowe do palety swych narzędzi. Ten świeżo wydrukowany złoty nie jest mielony przez instytucje finansowe, jak miało to miejsce przez lata w USA, ale trafia do kieszeni beneficjentów kolejnych tarcz antykryzysowych. Oznacza to, że u nas inflacja musiała ruszyć o wiele wcześniej niż w USA. Luzowanie ilościowe nie ominęło również innych walut, więc dróg finansowej ucieczki nie ma zbyt wielu.

Na zakończenie, na pocieszenie

A może jednak jest coś z czego moglibyśmy się cieszyć? Cóż, jeśli można się pocieszać czyimś nieszczęściem to owszem. Prawdopodobnie spadną ceny produktów i usług, które nie są niezbędne do przeżycia. Chcesz zrobić sobie tatuaż? Odradzam, bo po co się szpecić, ale jeśli już musisz to założę się, że ceny takiej usługi spadną. A może marzysz o wielkim telewizorze, który jest obecnie poza Twoim zasięgiem finansowym? Również odradzam, bo po co marnować czas na telewizję – ale prawdopodobnie kupisz go o wiele taniej za rok (szczególnie jeśli dodamy do tego załamanie się łańcuchów dostaw z czasów lockdownów i to, że ogromne ilości produktu w końcu teraz docierają do sprzedawców detalicznych). Ale czy tak będzie? Nie wiadomo. Ekonomiści znani są z tego, że ich prognozy są mniej trafne niż prognozy pogody. Na pewno jest to czas na zastanowienie się na co poświęcamy swój czas i pieniądze.

[1] Jakuba 5:3, UWSPÓŁCZEŚNIONA BIBLIA GDAŃSKA