Wrocław nie ma szczęścia do sztuki prezentowanej w przestrzeni publicznej. Na szczególną negatywną uwagę zasługuje tu przestrzeń wystawowa na ulicy Szewskiej, należąca do Fundacji Art Transparent, o której zrobiło się głośno w połowie kwietnia. Trudno zapomnieć te obrazy, powszechnie kojarzące się z pedofilią. Kilka dni temu pojawiły się kolejne, tym razem uderzające w Straż Graniczną. Za każdym razem spotkały się nie tylko z reakcjami w internecie, ale również bezpośrednimi – nośniki zostały pokryte farbą. Zrodziło to liczne dyskusje – o samej sztuce, jej granicach, odpowiedzialności politycznej i społecznej. W tym wszystkim zabrakło najważniejszego: jaka jest, a jaka powinna być relacja sztuki i społeczeństwa?

Wpasuj się lub giń

Mówi się, że nie ma czegoś takiego jak zły PR, a jeśli mówią o tobie nawet źle, to dobrze, byleby nie przekręcali nazwisk. Na pierwszy rzut oka twórcy wymienionych wystaw wzięli sobie do serca tę sentencję na tyle mocno, że popełnili ten sam “błąd wizerunkowy” aż dwa razy, nie czerpiąc żadnej nauki z pierwszego. Obu bowiem przypadkach reakcja była taka sama, i równie przewidywalna. Fundacja ogłosiła, że jest przerażona ilością hejtu, gróźb (rzekomo nawet śmierci) i niezrozumienia ze strony odbiorców, a także ubolewa, że sztuka nie została prawidłowo zinterpretowana – a jak wiadomo, niezrozumienie rodzi agresję. Rzecz jasna to my, szarzy ludzie, nie jesteśmy wystarczająco wyedukowani, otwarci i tolerancyjni, by móc pojąć jedyną słuszną interpretację. To, co stanowi jedną ze składowych odbioru dzieła zostaje ograniczone do niewielkiego wycinka. Rzekoma wolność tworzenia i postrzeganie musi zostać dopasowana do odgórnego założenia – lub odrzucona, a utopia pełni liberalizmu zmienia się w piekło totalitaryzmu. Tyle, że na salonach.

Głębsza analiza tej sytuacji pozwala wysnuć dalej idące wnioski. Galeria ta postanowiła użyć sposobu znanego od lat i wciąż świetnie działającego: skandalu. Gdyby nie on, kto by o nich usłyszał za wyjątkiem garstki najbardziej zapalonych miłośników sztuki współczesnej? Tak powstało niemal perpetuum mobile reklamy: im większe oburzenie, im więcej artykułów, postów, komentarzy i udostępnień, tym więcej osób ich pozna. Nawet jeśli potencjalni nowi klienci stanowią jeden procent odbiorców, to ich liczba bezwzględna znacząco się zwiększa. Poza tym, czy nie ma czegoś przyjemnego w byciu męczennikiem za sprawę, w którą się szczerze wierzy, a negatywne reakcje tylko utwierdzają w przekonaniu o własnej wyjątkowości?

W gruncie rzeczy taka reakcja nie dziwi. Artyści są samozwańczą elitą, przekonaną, że musi objaśniać świat ciemnej masie. Żądają specjalnego traktowania wyłącznie ze względu na zawód, którym się zajmują. Mimo że jak w tym żarcie są jedynie zawodem dla otoczenia. To choroba nie tylko tej grupy. Podobnie zachowują się politycy, celebryci, niektórzy sędziowie, prokuratorzy, a nawet weterani walki z komunizmem. Patrząc z góry na większość społeczeństwa, niesieni przekonaniem o dziejowej misji niczym poeta z epoki romantyzmu, utracili kontakt z rzeczywistością. Mylne jednak jest wrażenie, że to przypadek odosobniony. Jest to szczególna manifestacja wizji świata, gdzie naród czy wspólnota nie jest traktowana jako całość, dążąca do powszechnego szczęścia i dobra, choć różnymi drogami. To ucywilizowana walka klas – wrogiem nie jest już robotnik lub burżuj, zależnie od pozycji społecznej, ale ten, kto się nie wpasowuje w rygorystyczny, postępowy katalog wymagań. Szerszym odbiciem tego są pogardliwe określenia jak „rozdawalnictwo”, „patologia” czy „pięśsetplusy”.

Reakcja i jej brak

Znamienna jest reakcja zdecydowanej większości komentujących obie wystawy i zamazania nośników. Na palcach jednej ręki można policzyć solidaryzujących się z jej twórcami. Zdecydowana większość wyraziła różnego stopnia oburzenie z powodu obrazów i zrozumienie dla „wandalizmu” – zarówno zwykli komentujący, jak i dziennikarze opisujący sprawę. Nawet pod artykułami mediów jak Gazeta Wyborcza czy Krytyka Polityczna przeważały negatywne głosy. Interesujące jest przy tym inne traktowanie technicznie tego samego aktu, jakim jest pokrycie farbą przestrzeni, która do tego nie służy, zależnie od tego, jaki ma to cel. Hipokryzja? Nie, to zdrowe podejście do prawa. Nie ono powinno nami rządzić, ale pewien duch, który za nim stoi. Istnieje w aktach prawnych nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpienie od jej wymierzenia – i nie jest to szczególna łaskawość państwa. Sytuacja czasem wymaga podjęcia środków nadzwyczajnych. Fakt, że ktoś zdecydował się na taki krok świadczy, że część naszego społeczeństwa zachowała zdroworozsądkowe podejście.

Ważne jest nie tylko to, co się mówi, ale i to, o czym się milczy. Urząd Miejski Wrocławia częściowo finansuje te i inne wystawy prezentowane na Szewskiej. Na niego zwróciły się oczy komentatorów z żądaniem odniesienia się do sprawy. Urząd usiłował dyplomatycznie umyć ręce, stojąc na stanowisku, że choć owszem, współfinansuje inicjatywę, to nie ma wpływu na jej kształt. Powstaje tu zasadnicze pytanie: czy i jak sponsorujący wydarzenie czy inicjatywę powinni decydować o jej realizacji? Problem nie jest nowy, i oba stanowiska mają swoje racje. Rozstrzyganie o subsydiowaniu na powstanie treści może nosić znamiona cenzury; z drugiej strony przykładanie ręki do projektów słabych, niewłaściwych czy wręcz gorszących nie jest dobrym rozwiązaniem. Szczególnie, że urząd sam z siebie pieniędzy nie posiada, a pochodzą one z podatków – tym samym każdy pracujący Wrocławianin niejako dokłada się do nich. Pewnym rozwiązaniem byłaby decyzja po zapoznaniu się z daną inicjatywą i po jej ocenie decyzja o finansowaniu, podobnie jak ma to miejsce w przypadku grantów. Nadal jest to uznaniowe, jednak presja społeczna może zadziałać i kolejne zastrzyki gotówki dla podmiotów jak Art Transparent by się skończyły.

Między twórcą o odbiorcą

Współcześnie sztuka oddziałuje dwustronnie. Odbiorca nie jest już biernym uczestnikiem. Przedstawia swoje zdanie (czasem tylko dla siebie, a czasem wpływając na dalszą karierę artysty, jeśli jest odpowiednio uznanym krytykiem) i wykorzystuje w swoich pracach (w remiksach muzycznych, kolażach czy przeróbkach graficznych, parodiach filmowych i teatralnych…). Można nawet ironicznie skomentować, że ci, którzy pomazali nośniki prezentujące te prace, włączyli się w ów dialog, tyle że twórcy nie podjęli go.

Podobna sytuacja dzieje się na poziomie psychologicznym. Artysta, prezentując swoją pracę, otrzymuje informację zwrotną. Gdy tematyka przez niego podjęta jest ważna społecznie, czuje się zachęcony do dalszej pracy w tym kierunku, być może również zradykalizowania swojego przekazu. Odbiorcy również zostają poruszeni, umocnieniu w swoich poglądach (zdarza się, że przeciwnych), bądź też taka sytuacja nie zachodzi. Im temat bardziej na czasie lub kontrowersyjny – pewne nie wychodzą z mody nigdy – tym większe prawdopodobieństwo, że owe poruszenie zajdzie i będzie silniejsze. Co za tym idzie, przedstawi swoje zdanie w sposób bardziej dosadny.

Twórcy tych wystaw poczuli się na tyle zagrożeni, że nie tylko odwiedzili kilka redakcji, przedstawiając siebie jako poszkodowanych, ale nawet zorganizowali panel dyskusyjny. Rozmawiano na nim o „gniewie, przemocy i przestrzeni publicznej”, który moderował Przemysław Witkowski. Mieni się on specjalistą od ruchów totalitarnych, szczególnie faszyzmu. Opisuje go z zajadłością godnej lepszej sprawy, widząc go w każdym zorganizowanym ruchu prawicowym i od lat wieszcząc jego pełne nadejście. Wybór właśnie jego nie jest przypadkowy. Przeciwnicy tych kontrowersyjnych prac nie są członkami jednej organizacji, nie dostali polecenia do zareagowania tak a nie inaczej, podobnie jak żadna z organizacji nie przyznała się do samego zamazania. Według logiki antyfaszyzmu właśnie to jest przejawem żywego i rozlanego po ludziach bez ich świadomości totalitaryzmu. Pozostaje więc uświadamianie, ostrzeganie, przestrzeganie, pisanie opasłych tomów… wspomniałam o uświadamianiu? Bezradni wobec reakcji ludu, pozostało im to. A my się możemy cieszyć, że na przekór próbom dewaluowania naszego zdania poparcie jest po naszej stronie. Choć trzeba przyznać, że nie wiadomo, jak długo.

By Agata Leszczak

Lekarz medycyny, miłośniczka gór, kolarstwa i literatury, szczególnie historycznej